Wprowadzenie podatku obrotowego dla wielkopowierzchniowych obiektów handlowych oraz zakazu handlu w niedziele może mieć katastrofalne skutki dla polskiego rynku nieruchomości handlowych - między innymi  do takich wniosków doszli uczestnicy jedenastej debaty z cyklu „Inwestowanie w Nieruchomości”.

Podczas niedawnych targów inwestycyjnych MAPIC w Cannes na stoiskach wystawców związanych z Polską często poruszany był jeden temat – zapowiadanych przez nowy rząd regulacji prawno-podatkowych, które mogą mieć duży wpływ na funkcjonowanie rynku nierucho-mości handlowych. Prawo i Sprawiedliwość chce wprowadzić 2-procentowy podatek obrotowy od wielkopowierzchniowego handlu detalicznego. Z przedstawionego niedawno projektu ustawy wynika, że opodatkowane miałyby być podmioty prowadzące działalność handlową w sklepach o powierzchni sprzedaży powyżej 250 m kw. Planowane jest również wprowadzenie całkowitego zakazu handlu w niedziele. Biorący udział w debacie uczestnicy rynku - deweloperzy, przedstawiciele sieci handlowych, banków, analitycy rynku – jednogłośnie skrytykowali te plany.

– Najbardziej nierozsądne i irracjonalne wydaje się wrzucenie wszystkich sieci do jednego worka. Sieci odzieżowe czy sprzedające AGD funkcjonują na zupełnie innych poziomach marż, niż sieci spożywcze. Ich rentowność utrzymuje się na poziomie 2-3 proc. i obłożenie ich tym podatkiem oznacza dla nich katastrofę. Nie będą one miały innego wyjścia, niż przełożyć koszt tego podatku na klientów i dostawców. Szczególnie dotknięci zostaną franczyzobiorcy, osoby fizyczne, które prowadzą często tylko jeden sklep o pow. 250 m kw. Dla nich to będzie dramat, bo ten podatek to dla nich być albo nie być na rynku – mówił Wojciech Słowański, dyrektor ds. rozwoju sieci supermarketów Aldik Nova. Podobnego zdania był Sławomir Misiak, dyrektor działu ekspansji sieci Rossman SDP: – Podatek miał uderzyć w duże sieci handlowe, takie jak nasza. Uderzy we wszystkich. Największe kłopoty sprawi małym sklepom, zwłaszcza niezrzeszonym. Duże sieci poradzą sobie z tym podatkiem - po prostu podniosą ceny. W przypadku mniejszych sieci i sklepów działających na granicy rentowności wprowadzenie podatku może oznaczać ich upadek, konsolidację rynku i w dalszej perspektywie – także wzrost cen. Zapłacimy za to wszyscy z własnych portfeli.

Handel w niedzielę? Jak najbardziej pożądany

Równie krytycznie oceniony został pomysł wprowadzenia zakazu handlu w niedziele. Choć można się spodziewać, że po pewnym czasie nabywcy przyzwyczailiby się do nowych przepisów, według uczestników debaty spowodują one masowe zwolnienia we wszystkich branżach handlu detalicznego.

– Być może przyzwyczajenia klientów ulegną zmianie po dwóch-trzech latach, ale gdzie przez ten czas mają podziać się pracownicy, którzy stracą pracę, a nie będą mogli łatwo znaleźć nowej? Dziś zatrudniamy 16 tys. pracowników. Nawet jeśli zwolnimy „tylko” tysiąc osób, to i tak już jest to pokaźna grupa. Jeżeli pomnożymy to przez setki sieci, które działają na rynku, to okaże się, że zaraz możemy mieć wiele tysięcy ludzi bez pracy – mówił Sławomir Misiak.

Według dyrektora działu powierzchni handlowych w firmie Echo Investment, Marcina Maternego zakaz ten nie jest na rękę ani konsumentom, ani sprzedającym.

– Nie wiem, kogo ta ustawa ma na siłę uszczęśliwiać. Poza politykami nikt nie jest zainteresowany taką sytuacją - ani pracownicy, ani nabywcy, ani deweloperzy, ani sieci handlowe. Dajmy ludziom możliwość wyboru. Chcesz spędzić niedzielę w kościele i z rodziną, czy chcesz w centrum handlowym – niech to będzie twoja decyzja - 

Równie krytyczny był Michał Masztakowski, dyrektor ds. najmu i rozwoju w firmie deweloperskiej Master Management Group.

– Obawiam się, że rząd strzela sobie tą ustawą w kolano, bo nie tylko rezygnuje z wpływów z podatków pośrednich, generowanych przez kupujących, ale także pozbawia pracy kilkadziesiąt tysięcy pracowników, którzy mogą zaraz ustawić się w kolejce po świadczenia socjalne. Dodatkowo uderza to w nas, deweloperów – nie wiemy, czy budowanie nowych obiektów będzie miało jeszcze ekonomiczny sens - powiedział.

Na jakie obiekty banki pożyczyłyby pieniądze?

Czy jeśli nowe przepisy wejdą w życie, możemy spodziewać się ograniczenia podaży nowych powierzchni w najbliższych latach? Jak na razie deweloperzy nie mogą mieć powodów do niepokoju. Według firmy doradczej Colliers współczynnik powierzchni niewynajętej na piętnastu największych rynkach handlowych w Polsce wynosi zaledwie ok. 3,1 proc., a w budowie znajduje się blisko 760 tys. metrów kwadratowych nowych powierzchni handlowych. Szacowana suma nowej podaży w całym 2015 r. to ok. 620 tys. m kw. Będzie to wynik o ok. 37 proc. wyższy od osiągniętego w 2014 r. (453 tys. m kw.) i zbliżony do poziomu odnotowanego w rekordowym roku 2013, kiedy to oddano do użytku największą ilość powierzchni od 2009 r. (645 tys. m kw.). Jednak zdaniem Macieja Weinberga, dyrektora ds. finansowania projektów inwestycyjnych w Raiffeisen Polbank, na ograniczenie podaży może mieć mniejsza niż dotychczas dostępność finansowania.

– Widzimy, że rynek najemcy wpływa na obniżenie poziomów prelease`ów i wolniejszą komercjalizację obiektów. Nasz bank upatruje szansy w mniejszych projektach, retail parkach, centrach convenience, gdzie ten potencjał jeszcze jest i obecne na rynku obiekty tych typów cieszą się jeszcze dużym pre-lease`m. Przy projektach na dużą skalę musimy podchodzić dużo bardziej konserwatywnie, niż do tej pory – mówił Weinberg.

Dlaczego nowe marki omijają Polskę?

Ożywione dyskusje wzbudziła również kwestia braku nowych najemców na polskim rynku, zwłaszcza w sektorze modowym. Według raportu „Fashion Alert”, opracowanego przez Annę Staniszewską, analityka z firmy BNP Paribas Real Estate, choć siła nabywcza w Polsce wzrosła od roku 2005 o ponad 20 proc., to obecnie wynosi 6 170 euro na jednego mieszkańca. Stanowi to zaledwie 47 proc. średniej w Unii Europejskiej.

Beata Kokeli, dyrektor działu powierzchni handlowych w firmie doradczej CBRE uważa, że właśnie relatywnie niska moc nabywcza Polaków jest powodem, dla którego droższe marki modowe omijają nasz kraj.

– Polacy nie chcą kupować w nowych sieciach, a i nowe sieci - zwłaszcza te amerykańskie - nie kwapią się za bardzo do wchodzenia na polski rynek. 1000 zł nie znaczy tyle samo, co 1000 euro. Radzą sobie tylko marki masowe – mówiła Kokeli.

Komentując wyjścia z naszego kraju tak znanych sieci jak np. amerykański GAP, Maciej Krenek, dyrektor zarządzający RE Project Development był zdania, że dzieje się tak z dwóch powodów - małej cierpliwości sieci wchodzących na nasz rynek i prób podbicia go poprzez sklepy franczyzowe, a nie placówki własne.

– Jeśli nowe marki wchodzą na nasz rynek, to muszą mieć wystarczająco dużo cierpliwości i pieniędzy, żeby przeczekać początkowy „suchy” okres rozruchowy i wyedukować klientów, zaistnieć w ich świadomości. Od lat 90. możemy obserwować, że niektóre marki, które stawiały na własne sklepy poradziły sobie świetnie, a sieci, które  wchodziły przez system franczyzowy nie były już takie mocne i ich rozwój albo się zatrzymał, albo sieci te w ogóle wycofały się z Polski - dodał przedstawiciel RE Project Development.